Ta przygoda ma swój początek 2 lata temu, kiedy to dzięki zimowej sesji poznałam właścicielkę urodziwego fryza Hermesa – Agatę. Musisz jechać do Maroka – powiedziała – tam znajdziesz oszałamiające plenery do zdjęć. Mimo że o Maroku myślałam już od dłuższego czasu zabrakło tej iskry, która pchnęłaby mnie do działania. W zeszłym roku spotkałyśmy się ponownie. Tym razem entuzjazm Agaty okazał się na tyle zaraźliwy, że postanowiłam skorzystać z kontaktów, które mi przysłała. Nie musiałam długo czekać na zaproszenie z Maroc à cheval. Nie planowałam już wprawdzie żadnego zagranicznego wyjazdu, jednak wizja pustynnego krajobrazu okazała się zbyt kusząca i niewiele myśląc kupiłam bilet do Marakeszu na listopad.
Wyjeżdżałam podekscytowana, jak zawsze przed podróżą w nowe miejsce, jednak rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. W stajni Magdy i Brahima pod Zagorą, czekało na mnie 12 berbero-arabów i pejzaże niczym z “Baśni z tysiąca i jednej nocy”: palmy, góry , wydmy… Agata miała rację, egzotyczne piękno tutejszego krajobrazu może przyprawić o zawrót głowy. Gdy tylko wysiadłam z samolotu pomyślałam, że Maroko pachnie wolnością. Nie musiałam długo czekać, aby utwierdzić się w tym przekonaniu. Prosto z samolotu przesiadłam się do 4×4, którym wyruszyliśmy w drogę do Zagory. Drogę, która choć długa i męcząca, zachwycała przewijającymi się za oknem widokami. Wprost nie mogłam oderwać oczu od surowych, pomarańczowo, czerwono, brązowych gór Atlasu, przez które musieliśmy się przedostać, drogą pełną serpentyn, które zdawały się nie mieć końca.
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i zapoznanie się z okolicą (oczywiście konno). Dwadzieścia pięć stopni Celsjusza to bardzo przyjemna temperatura jak na listopad… Okazało się, że najbliższa okolica obfituje w różnorodne pejzaże i przez najbliższe 4 dni z pewnością nie będziemy się nudzić. Ogiery okazały się być wspaniale współpracującymi modelami, co nie oznacza, że niektórym z nich nie przyszło do głowy uciec w kierunku stajni, zamiast wrócić do swoich towarzyszy… Mimo tych drobnych zakłóceń sesje przebiegały niezwykle sprawnie, biorąc pod uwagę, że pracowaliśmy w otwartym terenie, bez ogrodzeń, prezenterek itp. Przeczucie mnie nie myliło. Maroko to rzeczywiście przestrzeń, wolność i dzikość. To serdeczni, uśmiechnięci Berberowie, którzy z niczego na jednym palniku butli gazowej są w stanie wyczarować przepyszne duszone warzywa – tadżin. No dobrze, na jedzenie palcami się nie zdecydowałam, ale następnym razem kto wie… Maroko to najpiękniejsze nocne niebo jakie w życiu widziałam, niczym drogocenna tkanina w odcieniu najgłębszego granatu, wysadzana trylionami gwiezdnych diamentów.
Oczywiście istnieje również druga strona medalu. Wystarcza kilka godzin na tym pustynnym, kamienistym terenie by docenić każdą jej kroplę. Wodę dla zwierząt i do każdej czynności w domu, trzeba przywozić w cysternach, po rzece, w której jednego dnia robiliśmy zdjęcia, drugiego dnia nie ma już śladu, ruszenie się gdziekolwiek bez butelki wody, jest co najmniej nierozważne (i to zimą!), marnowanie jej nie wchodzi w grę. Niemal codziennie można tu zobaczyć obrazki, na które nie natkniemy się już raczej w Europie: kobiety robiące pranie na brzegu rzeki, maleńkie osiołki ginące z oczu pod stosem przytroczonego na ich grzbiecie bagażu, gliniane palenisko w berberyjskiej kuchni i wiele innych, dobitnie świadczących o tym, że życie w tym zadziwiającym kraju nie jest bajką.
Mimo to, trudno się w Maroku nie zakochać. Dlatego w tym roku już wpisałam je na listę i z niecierpliwością wyczekuję nowej przygody.
Podziel się tym projektem