Każda wyprawa do Hiszpanii jest dla mnie jak sięganie do gwiazd, dlatego mimo iż w tym roku nie planowałam już drugiego wyjazdu, gdy nadarzyła się ku temu okazja, nie wahałam się ani chwili. Pretekstem stało się mające ponad 500 letnią tradycję wydarzenie, ściągające do maleńkiej miejscowości w Andaluzji tysiące turystów: spęd klaczy. Wprawdzie w czerwcu temperatury oscylujące w okolicach 40 stopni nie należą tutaj do rzadkości, co normalnie raczej ostudziłoby mój zapał, jednak tym razem pokusa okazała się zbyt silna.
Gdy dotarłam na miejsce, odniosłam wrażenie, że jakimś cudownym zrządzeniem losu, wehikułu czasu przeniósł mnie kilkaset lat wstecz, do wioski zagubionej na Dzikim Zachodzie, gdzie czas się zatrzymał się dawno temu. Podobieństwa z klimatem westernu „W samo południe” są uderzające. W rzeczy samej, w samo południe, z powodu trudnego do zniesienia upału, osada wydaje się wymarła. Szczelnie pozamykane drzwi, okna i okiennice, nigdzie żywego ducha. Szukając hotelu wśród parterowych domków, o mało nie zakopałam się wypożyczonym autem na piaszczystych ulicach (innych tu nie uświadczysz, podobnie jak chodników, przejść dla pieszych i innych wymysłów cywilizacji), co tłumaczy dlaczego miejscowi korzystają raczej z takich środków transportu jak konie, muły, osły i zaprzęgi, a jeśli auta to terenowe. Zresztą nie ma chyba budynku przed którym nie byłoby koniowiązu, nierzadko z tabliczką „Reservado a caballos” („Zarezerwowane dla koni”). Ponieważ przyjechałam dzień przed spędem miałam wystarczająco dużo czasu, żeby pospacerować po tym niezwykłym miejscu.
Centralny punktem, wokół którego koncentruje się życie mieszkańców i turystów, jest piękna bazylika z 1969 r., powstała w miejsce poprzedniej, zniszczonej podczas lizbońskiego trzęsienia ziemi w 1755 r. Na rozciągających się naprzeciwko nadmorskich mokradłach, niemal na wyciągnięcie ręki, żerują stada różowych flamingów oraz innego ptactwa i pasą się konie.
Poza sanktuarium nie ma tu wiele do zwiedzania, jednak obrazki jakie można ujrzeć na ulicach są tyleż zaskakujące, co niewiarygodne w dzisiejszych czasach. Jeźdźcy „parkujący” przed barami by pokrzepić nadwątlone siły bez zsiadania z wierzchowca, konie prowadzone na luzaka z samochodu, terenowe jeepy przypominające początki motoryzacji, w końcu zaprzęgi ciągnięte przez muły, jak w czasach Gorączki Złota, wszystko to tworzy wyjątkowy i niepowtarzalny klimat.
O świcie, w dniu spędu, jeźdźcy, zwani tutaj „yeguarizos” (od hiszpańskiego słowa „yegua” oznaczającego klacz), wypuszczają klacze i źrebaki z korali, usytuowanych na terenie parku narodowego i pędzą wielkie stada w kierunku miejscowości, gdzie na placu przed kościołem konie zostają poświęcone, podczas celebrowanej specjalnie z tej okazji mszy. Widok stada liczącego setki koni, które wbiega na plac przed świątynią w tumanach kurzu, dosłownie zapiera dech w piersiach.
Gdy msza dobiegnie końca zwierzęta ruszają w dalszą drogę, trasą wiodącą między innymi przez malownicze lasy piniowe, gdzie słońce filtrujące się między drzewami przez wszechobecny pył, tworzy niezwykle malarskie, bajkowe wręcz obrazy. Wczesnym popołudniem docierają do korali, gdzie będą odpoczywać aż do wieczora, przeczekując największy upał. Wtedy to czeka je ostatni etap drogi, kończącej się w oddalonym o 15 kilometrów sąsiednim miasteczku. Tutaj, po przejściu jego ulicami, konie ponownie zamykane są w koralach, gdzie spędzą noc. Następnego dnia, klaczom i źrebakom goli się grzywy i ogony, by później wystawić na sprzedaż. Te które nie znajdą nabywców, kilka dni później wracają na nadmorskie pastwiska.
Tym co uderzyło mnie najbardziej jest autentyzm tego wydarzenia, nie mającego w sobie nic z lukrowanych obrazków turystycznej atrakcji. Przy okazji przepędu ulicami miałam okazję przyjrzeć się z bliska jeźdźcom i ich wierzchowcom. Ogorzałe od słońca, zarośnięte twarze, chusty i kapelusze chroniące przed upałem, przepocone i szare od kurzu koszule, dobitnie świadczą o wysiłku, jakim są długie godziny spędzone w siodle, w tumanach pyłu i lejącym się z nieba, bezlitosnym żarze. O tym, że tradycja przechodzi z pokolenia na pokolenie świadczył wcale nierzadki widok już 5-7-letnich chłopców samodzielnie podróżujących w siodle oraz mniejszych dzieci dzielących jednego wierzchowca z ojcem. Nie wiem czy pokonywały konno całą trasę, prawdę mówiąc nie sądzę, jednak nawet jeśli był to tylko niewielki odcinek, udział w takim wydarzeniu świadczy o ich wielkiej odwadze i determinacji. Również konie, które przejdą tę wyczerpującą drogę muszą być nieprawdopodobnie silne i wytrzymałe.
Spęd był głównym punktem programu tej wyprawy, jednak trudno mi był nie skorzystać z okazji by odwiedzić kilka hodowli w Andaluzji i Ekstremadurze, gdzie dotarłam po raz pierwszy. W czerwcu, w spalonej słońcem Sierra Morena, ojczyźnie Curro Jimeneza, po zieleni nie ma już ani śladu. Zboża zostały dawno zebrane, kwiaty przekwitły, w krajobrazie dominują wyschnięte trawy i wszechobecny kurz, zwierzęta szukają ochłody pod drzewami. Tylko palmy wydają się nie cierpieć z powodu gorąca. Mimo iż Hiszpanie zawsze powtarzają, że najpiękniej jest tutaj wiosną, gdy wszystko jest zielone, dla mnie również ten pejzaż ma swój niepowtarzalny urok.
Podczas każdego pobytu w Hiszpanii mam wielkie szczęście spotykać na swojej drodze prawdziwych pasjonatów, którzy o koniach potrafią opowiadać bez końca, o każdej porze i w każdych okolicznościach. Sami powiedzcie, czyż może być coś piękniejszego niż po upalnym dniu wykąpać się nocą w basenie, przy okazji wysłuchując fascynującej opowieści hodowcy – weterynarza o dziedziczeniu maści? Takie doświadczenia są bezcenne i sprawiają, że za każdym razem wyjeżdżam z Półwyspu Iberyjskiego z niedosytem, by za jakiś czas powrócić z tym większą radością i ciekawością.
Podziel się tym projektem
Komentarzy 3
Niesamowite zdjęcia! Jestem pod wrażeniem! 🙂
Czy moze Pani podac nazwy miasteczek, ktore opusuje Pani w reportazu?
Author
Spęd odbywa się w miasteczku El Rocio